czwartek, 4 września 2014

This is the Real Thing! - Summer Look #2












Zdjęcia: Natalia Kuderska

Koszula: Jake*s 
Lniane Szorty: Zara
Torba z eko skóry: Zara
Espadryle: Zara
Pasek: Zara
Bransoletka: River Island
Okulary: Vision Express
Bawełniana Chustka: sam nie wiem ;)



niedziela, 24 sierpnia 2014

Everything is changing! - Summer Look #1














Zdjęcia: Zuzanna Sak

Koszulka Polo - Zara
Jeansowe Szorty - Pull&Bear
Torba z eko skóry - Zara
Espadryle - Zara
Bransoletka i Rzemyk - River Island
Okulary- Vision Express
Bawełniana Chustka - sam nie wiem ;)

wtorek, 12 sierpnia 2014

Once Upon a Time in Sicily...

 Dawno, dawno temu, na przepięknej śródziemnomorskiej wyspie - Sycylii, na świat przychodzi mały Domenico Dolce (te zamierzchłe czasy, o których wspominam, to rok 1958). Już od małego, syn włoskiego krawca i sprzedawczyni tkanin zaczyna interesować się modą. Dlatego w 1977 roku przenosi się do Mediolanu by rozpocząć studia na prestiżowej uczelni Istituto Marangoni (którą niespodziewanie opuszcza zaledwie cztery miesiące po rozpoczęciu nauki i znajduje pracę u słynnego włoskiego projektanta, Giorgio Correggiariego). Trzy lata później, w pewnym mediolańskim, zadymionym, nocnym klubie, młody Domenico poznaje swojego przyszłego partnera (i nie mam tu na myśli wyłącznie spraw biznesowych) - Stefano Gabbanę, młodszego o cztery lata, wysokiego, przystojnego Mediolańczyka wywodzącego się z mało zamożnej mieszczańskiej rodziny (jego ojciec pracował w fabryce drukarskiej, a matka była praczką), któremu również załatwia pracę u Correggiariego. Od momentu, w którym się zakochali (ups... miało być poznali) Domenico i Stefano zaczęli zastanawiać się nad stworzeniem wspólnej, własnej marki odzieżowej. W 1985 roku ich starania wreszcie przynoszą zamierzony skutek - powstaje dom mody Dolce&Gabbana oraz pierwsza kolekcja mody damskiej.

Zdjęcie z jednej, z wielu wspólnych sesji Domenico Dolce i Stefano Gabbany
 Kolejne lata to następne sukcesy. 1989 rok przynosi ze sobą kolekcje bielizny i strojów kąpielowych, a w 1990 roku odbywa się pierwszy pokaz mody męskiej. Dzięki owocnej reklamie, jaką jest trasa koncertowa Madonny z 1993 roku - The Girlie Show World Tour, modowy duet postanawia wprowadzić na rynek młodszą i tańszą linię D&G. W latach 90. do produkcji wchodzą jeszcze perfumy, krawaty, męska bielizna i okulary przeciwsłoneczne. 
 Od samego początku funkcjonowania marki jej najlepszą wizytówką pozostają gwiazdy, z którymi współpracują, a prywatnie przyjaźnią się, Domenico i Stefano. Monica Bellucci, Madonna, Scarlett Johansson, Kylie Minogue, Johnny Depp, Christy Turlington, Colin Firth, Angelina Jolie czy Sophia Loren to tylko nieliczne z wielu sławnych osób, które często pokazują się na czerwonym dywanie w kreacjach od Dolce&Gabbana.


Zdjęcia z Instagrama: Roberto Bolle i Madonna w Dolce&Gabbana

 Jednak nie wszystko w tej historii, jest takie bajkowe, jakby się wydawało. Dwa lata temu na nowo rozgorzała sprawa ich oszustw podatkowych. Kreatorom mody zarzucono, że ukryli przed włoskim fiskusem ponad 200 milionów euro pakując je w spółkę w Luksemburgu (który nie bez przyczyny nazywany jest podatkowym rajem). Sąd Apelacyjny skazał ich na 18 miesięcy pozbawienia wolności oraz karę grzywny. Jednak batalia nie dobiegła jeszcze końca. Prawnicy Domenico i Stefano zapowiadają, że odwołają się od tego wyroku do Sądu Najwyższego, więc póki co, projektanci mogą spać spokojnie i tworzyć kolejne fantastyczne kolekcje.
 Mówiąc o fantastycznych kolekcjach za przykład wystarczy podać chociażby tę ostatnią - jesień/zima 2014/15, w której dominują baśniowe motywy rodem wprost ze słynnych utworów braci Grimm. Zmysłowa elegancja połączona z odrobiną włoskiej zadziorności i poczucia humoru to odwieczny przepis na udaną kolekcję według Dolce i Gabbany. Karmazynowe, futrzane płaszcze, bogato zdobione kominy inspirowane kolczugami średniowiecznych rycerzy, eleganckie sukienki pokryte nadrukami leśnych zwierząt i kwiatów czy czółenka do złudzenia przypominające te, noszone przez damy ze słynnych włoskich rodów Medyceuszy i Sforzów to tylko niektóre z propozycji, jakie chłopcy (tak w wielkim świecie nazywani są Domenico i Stefano) zaserwowali swym klientkom tym razem.

Zdjęcia z kampanii reklamowej z Claudią Schiffer Dolce&Gabbana - Fall/Winter 2014/15

 W tym sezonie nie tylko panie mogą się poczuć jak w bajce. Duet projektantów przenosi się do Wieków Średnich także w męskiej kolekcji. Dla panów na jesień i zimę Domenico i Stefano proponują przydługie bluzy z wizerunkami normańskich królów, grube, obszyte futrem płaszcze, swetry przypominające zbroje westeroskich rycerzy z Gry o Tron i idealnie skrojone garnitury, a do tego wszystkiego jeszcze wysadzane kryształami królewskie korony (mój osobisty faworyt, tak na podniesienie męskiego ego).

Zdjęcia z kampanii reklamowej Dolce&Gabbana - Man Fall/Winter 2014/15
 Na koniec tej bajki pozostaje już tylko odpowiedzieć na pytanie: Co sprawia, że Domenico i Stefano rozkochują w swoich strojach cały świat?
 Moim zdaniem, odpowiedź jest tak prosta, jak budowa cepa. Ci dwaj mają świetną intuicję, wiedzą czego oczekują od nich ludzie, a ponadto jak mało którzy cenią tradycję i kulturę kraju, z którego pochodzą oraz są wierni swojemu unikatowemu stylowi. W kreacjach od Dolce&Gabbana każdy facet czuje się jak stuprocentowy mężczyzna, a każda dziewczyna jak stuprocentowa kobieta. Wystarczy spojrzeć na Naomi Campbell...
Zdjęcie pochodzi z kampanii Dolce&Gabbana Animalier
Powyższy tekst jest pierwszym z cyklu MATERIALWORLDDESIGNERS (kolejna głupia nazwa), który dotyczyć będzie historii i najnowszych kolekcji moich ulubionych domów mody. Jeśli macie jakieś zastrzeżenia lub chcecie podzielić się swoją opinią, piszcie w komentarzach. Czekam z niecierpliwością.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Finding Vivian Maier

 Może powinienem się wstydzić, ale prawda jest tak, że o Vivian Maier i jej bogatej twórczości artystycznej dowiedziałem się, z któregoś z letnich wydań polskiego Glamour (tak, wiem żenada). Nigdy wcześniej nie zetknąłem się z tym nazwiskiem, co było raczej dziwne, gdyż w magazynie pisali, że Vivian jest uznawana za jedną z największych autorek fotografii ulicznych ostatnich kilkunastu dekad. Zawsze, kiedy coś mnie zaciekawia zaczynam czuć nieodzowną chęć natychmiastowego poznania jak największej ilości szczegółów na ten temat (może dlatego niektórzy nigdy nie chcą mi nic powiedzieć). Tak było i w tym razem, dlatego po przeczytaniu notki w gazecie od razu wszedłem na stronę internetową warszawskiej Leica Gallery, w której w tym czasie odbywała się wystawa poświęcona pani Maier. Przejrzałem informacje zamieszczone na witrynie, (których było tyle, co kot napłakał) i postanowiłem, że skoro mam wolny weekend (koniec czerwca to już prawie wakacje, czyż nie?) czemu by nie zobaczyć zdjęć Vivian Maier i dowiedzieć się zarazem czegoś więcej o niej samej.
 Nie trudno było znaleźć Leica Gallery (szczególnie przy pomocy Google maps). Wystawa znajdowała się na drugim piętrze w nowoczesnym budynku na Mysiej. Do oglądania udostępnionych zostało 40 fotografii z prywatnej kolekcji Jeffreya Goldsteina, który jako jeden z pierwszych docenił zdjęcia Vivian. Z żalem przyznaję się, że nie za bardzo znam się na fotografii, ale nawet ja, zdjęciowy analfabeta, dostrzegłem w zdjęciach Vivian zwykłe, naturalne piękno i prostotę życia ludzi, których fotografowała. Im dużej wpatrywałem się w zdjęcia, tym bardziej wyobrażałem sobie momenty na nich uchwycone. Płacz dziecka, poprawianie kapelusza, zapalanie papierosa. Wszystko wydawało się takie realistyczne, żywe. Mało widziałem w życiu fotografii, które wzbudziłyby we mnie tyle emocji (pewnie też dlatego, bo rzeczywiście mało ich widziałem). Po obejrzeniu całej wystawy skierowałem się w stronę wyjścia, jednak zanim opuściłem pomieszczenie przeczytałem opis wystawy i krótką notatkę o życiu autorki zdjęć. Vivian Maier z zawodu była nianią, która w latach 50, 60 i 70 robiła zdjęcia na ulicach wielkich miast Stanów Zjednoczonych (mowa tu przede wszystkim o Nowym Yorku i Chicago). Zdziwiło mnie to, że za życia (zmarła w 2009 roku) nikomu nigdy nie pokazała efektów swojej pracy. Dopiero w 2007 roku jej zdjęcia odkrył John Maloof (kupił pudełko z negatywami na licytacji) i postanowił znaleźć informacje o ich autorze. Gdy po wielu latach poszukiwań Maloof dowiedział się, kto jest twórcą tych wszystkich zdjęć, postanowił pokazać je światu. Niedawno ludzie z branży fotograficznej i zwykli bywalcy wystaw docenili kunszt zdjęć Vivian. Jeszcze 7 lat temu nikt nie znał fotografii Vivian Maier, dziś natomiast są one prawdziwym fenomenem na skalę światową (ich autorka była zwykłą nianią, nie miała bladego pojęcia o profesjonalnej fotografii, a jednak jej zdjęcia robią furorę i są doceniane przez najznamienitszych fotografów).
 Obiecałem sobie, że nie poprzestanę na obejrzeniu wystawy zdjęć Vivian. Chciałem dowiedzieć się trochę więcej o niej samej. Świetna okazja ku temu nadarzyła się, gdy dowiedziałem się, że film dokumentalny Szukając Vivian Maier będzie wyświetlany na festiwalu T-mobile Nowe Horyzonty. Nie mogłem tego przegapić! Film zrobił na mnie ogromne wrażenie i w dalszym ciągu go rozpamiętuję, a jestem już dwa dni po seansie. Przede wszystkim w dalszym ciągu nie potrafię zrozumieć postawy samej Vivian, która była tak samotna i skryta, że nikomu nie pokazała swoich prac, wszystkie trzymała skrzętnie zamknięte na kłódkę. Jako niania miała wielu podopiecznych, którzy wypowiadali się o niej w filmie. Ich opinie o pani Maier (Viv, Vivian, pani Mayers lub po prostu tajemniczej kobiecie, jak kazała się niektórym nazywać) były przeróżne. Część z nich się pokrywała, część nie. Były zarówno te pozytywne, jak i negatywne (podobno, gdy jej podopieczny miał wypadek na rowerku, to ona zamiast mu pomóc, robiła zdjęcia swoim małym poręcznym aparatem - Rolleiflexem), jednak wszyscy, którzy ją znali, twierdzili, że była dziwną osobą. John Maloof, również reżyser filmu, przyznał, że według niego Vivian była po prostu nierozumiana. Według mnie nic w tym dziwnego, każdy wielki artysta jest nierozumiany przez ludzi, którzy go otaczają. Vivian Maier bez wątpienia była wielką artystką...
 Poniżej prezentuję kilka zdjęć zrobionych przeze mnie w Leica Gallery oraz znaleziony w internecie zwiastun Szukając Vivian Maier.







sobota, 2 sierpnia 2014

Cause we are living in a material world...

 Nigdy nie myślałem, że nadejdzie dzień, w którym sam zechcę prowadzić bloga. Od wiek wieków uważałem, że nie jest to zajęcie warte zachodu. Nie chodziło mi tylko o włożony w to czas, ale również masę zszarganych nerwów, obgryzionych paznokci i bezsennych nocy, które trzeba było poświęcić by coś, na czym człowiekowi naprawdę zależy, zyskało w jego oczach na tyle, by móc z czystym sumieniem udostępnić to ludziom, a ponadto nie wstydzić się tego, co się napisało. Nie sądziłem bym kiedykolwiek był na to gotowy. Jestem niepoprawnym perfekcjonistą, więc jeżeli coś nie spełnia moich oczekiwań lub nie jest po prostu wystarczająco dobre nie jestem w stanie pokazać tego innym. Naprawdę, nie macie zielonego pojęcia, jak długo zastanawiałem się czy odważyć się na tak duży krok, jakim jest założenie bloga, który nie ma być tylko albumem zawierającym ładne zdjęcia i opisy moich stylizacji (Boże, jak ja nienawidzę tego słowa!), które i tak są  przecież opisane, na zdjęciach, na których się znajdują (taki tam paradoks)!
 Kiedy zacząłem poważnie zastanawiać się nad blogiem obiecałem sobie, że nie będę na nim publikował jedynie zdjęć ze mną w roli głównej, w wymyślnych strojach, w jakich biegam po ulicy. Chciałem by był to blog poświęcony modzie, ale również wszystkiemu co się z nią łączy, czyli kulturze, sztuce, muzyce, podróżach, kinu, literaturze i wielu innych dziedzinach ludzkiego życia pokazanych z mojego punktu widzenia. Zależy mi na tym byście Wy-czytelnicy, poprzez lekturę mojego bloga, nie tylko poznali modowe nowinki, ale również mój muzyczny i filmowy gust, a także styl życia. To, co mi imponuje i mnie zachwyca oraz co mnie odraża i odrzuca w wielkim świecie.
 Skoro wyżaliłem się wam już na temat mojego pesymistycznego nastawienia do prowadzenia blogów oraz pokrótce opisałem czego dotyczyć będzie mój własny, chyba już czas najwyższy by wyjaśnić wam znaczenie nazwy mojej witryny. Nie od razu znalazłem pomysł na prosty i chwytliwy tytuł dla mojego bloga, jednak jak zwykle pomocną dłoń wyciągnęła do mnie Madonna (tak, ta stara baba, która od 30 lat jest na muzycznej scenie i jest dla mnie niedoścignionym ideałem... jeszcze się sporo o niej tu naczytacie). Przypomniałem sobie frazę z jednego z jej największych hitów - Material Girl i właśnie w ten sposób narodził się MRMATERIALWORLD. Na początku była to nazwa mojego profilu na Instagramie, a dopiero później postanowiłem ją wykorzystać jako tytuł bloga.
 Hasło MRMATERIALWORLD można odczytywać w dwojaki sposób. Po pierwsze może być to Matthew Roesler's Material World  lub po prostu  mogę być określany jako Mister Material World (wiem, że brzmi to nadzwyczaj idiotycznie, ale mi się podoba, a jak na razie nie znalazłem lepszej alternatywy... Jeśli macie jakieś ciekawe pomysły to podzielcie się nimi w komentarzach). 
 Jak śpiewała kiedyś Madonna - wszyscy żyjemy w materialnym świecie*. Na potwierdzenie tych słów, znalazłem w internecie prześmieszny filmik, zawierający sceny z jednego z moich ulubionych seriali - Seksu w wielkim mieście. Życzę miłego oglądania i zapraszam do mojego materialnego świata...


* Cause we are living in a material world...  - fragment utworu Madonny Material Girl z 1984 roku.